Wyszedł z pokoju milczący, z nieskończonym smutkiem w spojrzeniu. Jakby stracił wszelką nadzieję. Odprowadziła go wzrokiem, aż zniknął w korytarzu, ale nie była w stanie nic mu powiedzieć. Z resztą, nawet nie wiedziała co by to mogło być. Ten mężczyzna cały czas mówił o jakiejś Belle, a ona nie miała zielonego pojęcia co to miało z nią wspólnego. Pamiętała tylko las, i drogę niewiadomo dokąd, i nocną burzę; i tego dziwnego mężczyznę, który potrafił robić rzeczy niesamowite. Jednym, nieznacznym ruchem ręki uleczył ranę na jej ramieniu. To było straszne i z pewnością nie mieściło się w jakichkolwiek normach. Kim był ten mężczyzna tak uporczywie starający się ją przekonać, że się znają. O co mu chodziło z tą filiżanką? Może był szaleńcem, któremu po prostu kogoś przypominała? Miała mętlik w głowie.
Długo myślała o całym zajściu, nie wiedziała jak długo, ale najwyraźniej trwało to dłuższą chwilę, bo nawet nie zauważyła kiedy przyszła pielęgniarka i zebrała rozbitą filiżankę.
- Coś ty tu narobiła? – zapytała łagodnie. – Nie skaleczyłaś się?
- Nie. Przepraszam, nie chciałam.
- Już dobrze. Odpocznij. Miałaś trudną noc i niełatwy dzień.
Znów została sama wśród czterech, białych ścian. Jednak nie miała już siły więcej myśleć, zasnęła twardym snem. Takim jakim człowiek zasypia gdy jest skrajnie wyczerpany, a jego mózg powstrzymuje się od innej pracy niż podtrzymywanie podstawowych funkcji życiowych.
Przez cały ten czas, Gold siedział ponuro na krześle w korytarzu, zbyt zszokowany, aby gdziekolwiek w tej chwili się ruszyć. Nie zwracał na nikogo, ani na nic uwagi, aż minęła go pielęgniarka, wychodząca z sali Belle. Podniósł na nią ponure spojrzenie, i ze wszystkich sił się starając żeby jego głos nie drżał zapytał o stan dziewczyny.
- Jest w szoku, ale trzeba czekać na lekarza. Przykro mi, panie Gold.
- Mnie też. – Odparł prawie bezwolnie. Teraz dopiero zauważył porcelanowe skorupy, na zmiotce pielęgniarki. – Mogę to zachować?
- To tylko potłuczona filiżanka.
- To coś więcej, ale nie muszę się tłumaczyć. – Znów zaczynał być sobą. – Proszę mi to oddać. – z kieszeni marynarki wyjął chusteczkę i niemal ceremonialnie i z namaszczeniem zebrał potłuczone naczynie, po czym bez słowa opuścił szpital i powlókł się do swojego lombardu. Potem przez długie godziny wpatrywał się w kawałki, jakby chciał coś w nich dostrzec. Na próżno. W końcu ostrożnie schował wszystkie elementy do aksamitnej sakiewki i zamknął w szafce, gdzie trzymał tylko najbardziej wyjątkowe przedmioty. Schowek zabezpieczył kilkoma czarami, tak dla pewności, zabrał szal Bae’a i zamknął sklep. Rzucił jeszcze jedno zaklęcie ochraniające i ruszył do domu, żeby się spakować na prawdopodobnie najtrudniejszą wyprawę w życiu. Teraz, gdy Belle i tak nie miała pojęcia kim był, nie widział potrzeby pozostania w Storybrooke. Nie kiedy mógł wykorzystać czas potrzebny ukochanej do powrotu do zdrowia, na odnalezienie drugiej najważniejszej osoby w życiu – syna. Co prawda oznaczało to przetrwanie w świecie bez magii, ale miał już przewodnika. Emma Swan winna mu była przysługę i nadszedł czas na spłacenie długu.
Lacey była mu solą w oku. Ta dziewczyna była nieobliczalna! Jak on sam. A dwoje nieobliczalnych ludzi, to niebezpieczna kombinacja. Mówią, że przeciwieństwa się przyciągają, i prawdopodobnie nawet by w to uwierzył, przypomniawszy sobie swoją relację z Belle, kiedy była sobą. Jednak teraz trudno mu było uwierzyć, że to ta sama dziewczyna. Lacey to dokładne przeciwieństwo Belle. Pewnie byłby w stanie przywyknąć do jej dość skąpego odzienia, ale to ile alkoholu była w stanie w siebie wlać i nadal być w miarę trzeźwa, przekraczało jego zdolności pojmowania. Doskonale wiedział kto maczał w tym paluchy i niesamowicie go korciło, żeby powziąć zemstę, jednak w tej chwili nie miało to większego sensu. Winowajczyni i tak niedługo przeniesie się na Pola Elizejskie. Niestety, pociągnie za sobą wszystkich mieszkańców Storybrooke.
Nadchodził jego koniec, a on spokojnie siedział w swoim lombardzie w towarzystwie Lacey, która aktualnie opróżniała ostatnią butelkę Burbona jaka mu została. W tej sytuacji postanowił przyłączyć się do niej i rozlał następną kolejkę. Była na tyle podchmielona, że zaczynała być niezdarna. Właśnie wylała zawartość szklani na ladę i szukała czegoś czym mogłaby to wytrzeć. Pech chciał, że trafiło na szal Bae’a.
- Odłóż to! – Nieomal na nią wrzasnął.
- To tylko stara szmata. – Lacey wyraźnie się zdziwiła.
- Należała do kogoś ważnego.
- Przepraszam.
Nie, te ostatnie chwile swojego życia chce spędzić z Belle. Wahał się czy dać jej eliksir Błękitnej Wróżki, ale nie mógł już znieść zachowania tej wariatki, więc z szafy ze skarbami wyjął mieszek, w którym, trzymał potłuczoną filiżankę. Wysypał kawałki na blat, wykonał nad nimi kilka okrężnych ruchów dłonią, i naczynie znów było w takim stanie, jak przed przepychanką w szpitalu.
- Znowu ta filiżanka? – Na twarzy dziewczyny odmalował się lekki niepokój.
- Pochodzi z mojej, naszej, przeszłości. Przepraszam. Nie kłóćmy się. – To powiedziawszy nalał trochę eliksiru do filiżanki, którą podał Lacey. Żeby nie wzbudzić jej podejrzeń, nieco płynu również wlał do swojej szklanki. Dziewczyna jednym haustem wypiła miksturę, a Gold przyglądał się uważnie. Nagle, spojrzała na niego w głębokim szoku, jakby wybrudzona z głębokiego snu, albo letargu. Na ten widok naszły mu łzy do oczu. Wróciła. Jego Belle znów była sobą.
- Belle.
- Rumpel!
Zarzuciła mu ręce na szyję, i czule go pocałowała. Jakby chciała mu tym pokazać jaki był dla niej ważny, jak bardzo go kochała. Odwzajemnił to. Czuła, że jego uczucia do niej są równie silne jak jej do niego.
- Przepraszam. – Powiedziała łykając łzy.
- Nie chciałem tego. Ale potrzebowałam cię.
Nie odpowiedziała, wystarczyło, że spojrzała Rumpelsztykowi w oczy, a on już wszystko wiedział. Jeden gest powiedział mu więcej niż choćby tysiąc słów. Znów się do niego przytuliła, chcąc zarówno go pocieszyć po utracie Baelfire’a, jak i samej znaleźć oparcie. Objął ją mocno, jakby od tego miało zależeć jego życie. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo potrzebował teraz bliskości Belle. Miał ogromne wyrzuty sumienia, i to z wielu powodów.
- Zawiodłem. Zawiodłem. – Powtarzał, a jego głos drżał. Z trudem hamował łzy, które wciąż cisnęły mu się do oczu.
Przez moment stali objęci, bez słowa. Potrzebowali tej chwili pocieszenia, bardziej niż się tego spodziewali.
- To nie twoja wina. – Belle starała się go pocieszać. – Wiem, że zrobiłeś wszystko co mogłeś. Nawet Mroczny ma swoje ograniczenia.
- Znów zawiodłem.
- Nie myśl już o tym. Jeśli to naprawdę nasze ostatnie chwile, spróbujmy je spędzić tak, jak chcieliśmy żyć po zdjęciu klątwy.
Kilka godzin spędzili na rozmowach. Czasem się śmiali, czasem wzruszali, raz omal się nie poprztykali. Gold zaczął się zastanawiać czy tak mogłoby wyglądać całe ich życie, gdyby Regina nie okłamałaby go w tak okrutny sposób, albo raczej gdyby jej nie uwierzył i odnalazłby Belle zanim Zła Królowa rzuciła klątwę. Teraz jednak za późno było, żeby to rozpamiętywać. Miał wyrzuty sumienia, ale nie zamierzał się nimi zamartwiać, mając ukochaną tuż obok siebie.
Usłyszeli odgłos tłuczonego szkła po przeciwnej stronie ulicy, a zaraz potem pękł szyld na lombardzie Golda. A więc to już. Zaraz Storybrooke przestanie istnieć, a oni razem z nim. Zobaczył przerażenie na twarzy dziewczyny i mocno ją do siebie przygarnął. Skoro mają zginąć, to przynajmniej będą do końca razem. Jednak nagle zamiast dźwięków paniki dotarły do nich radosne okrzyki; przez moment wsłuchiwał się w nie uważnie, chcąc mieć pewność, że jego zmysły nie płatają mu okrutnego dowcipu. Ale nie, na ulicy zapanowała radosna wrzawa. Spojrzał niepewnie na Belle, która wciąż nie pozwalała mu ruszyć się o choćby centymetr.
- Zaczekaj, muszę to sprawdzić, - powiedział łagodnie, delikatnie ją od siebie odsuwając. – Sprawdzę co się dzieje.
Otworzył drzwi lombardu i zobaczył jak mieszkańcy miasteczka wybiegają na główną ulicę, i z radosnymi okrzykami patrzą jak zaklęcie się cofa, a Storybrooke wraca do normy. Uśmiechnął się na ten widok. Wszystko wskazywało na to, że miasteczko jest już bezpieczne, a on może pomyśleć o swojej przyszłości, z Belle.